W widłach Dunajca i Kamienicy Nawojowskiej

Poranek ostatniego dnia w Bieszczadach, przed nami powrót z boskiego weekendu do szarej rzeczywistości służbowych papierów i śrubek. Ale zanim do tego dojdzie jest jeszcze cała sobota i niedzieli kawałek.
Po wymianie z Elą łez, ciepłych słów i anegdot zapakowaliśmy bagi i... niestety kurs w stronę domu. Ale żeby nie było jak wspomniałam wyżej drastycznego starcia z rzeczywistością postanowiliśmy jeszcze zahaczyć o Beskid Sądecki z międzylądowaniem w Nowym Sączu. Kiedy już łzy obeschły na policzkach, Polańczyk zniknął za plecami, a Solińskie Jezioro pomachało żaglami na pożegnanie cisnęliśmy na Cisną. Tam ludzi dalej mnóstwo, więc nie zatrzymujemy się się tylko gnamy dalej na Radoszyce zostawiając za sobą słoneczne Połoniny.

Postanowiliśmy wracać przez Słowację, posmakować obcego powietrza, zahaczyć o kilka ciekawych miejsc pachnących dawnym Układem Warszawskim. Oczywiście jak na słowacką sobotę, wolną od pracy, państwo zdaje się być wymarłe. Momentami miałam wrażenie jakby tutaj zawitała jakaś klęska żywiołowa, albo mała bombka atomowa dokonała spustoszenia. Cisza, pustka tylko gdzieniegdzie przemykali Cyganie, których na Słowacji nie brakuje. Fajnie jak tak jedziesz a tu pusta droga i całkiem dobra gatunkowo. Pomyślałam o tym nie w porę. Czyli ludowe "nie chwal dnia przed zachodem słońca" wybitnie się tutaj sprawdziło. I nie chodzi o to, że dziury w drodze pozarastane trawą, w których zmieści się fiat 126p.

W upale przy błękitnym niebie w skórach i kaskach, na nieskończenie długim odcinku drogi dwukierunkowej roboty drogowe. Tak przyznaje pewnie będzie cudownie gładki asfalt, ale jeszcze nie dziś. Dziś przez niesamowicie długi odcinek ruch kierowany. I jakoś tak pechowo, że staliśmy i staliśmy na tych czerwonych światełkach w pełnym słońcu. Czułam jak po kręgosłupie krople potu robią sobie wyścigi, która pierwsza kropla doleci do... nie ważne :) Kiedyś mi się zdawało, że jedyną suchą częścią ciała w czasie deszczu są włosy pod kaskiem. Tak to prawda w czasie deszczu jak najbardziej schowane włosy zachowują suchość w przeciwieństwie do wszystkiego innego, ale w czasie upału, w szczerym polu, na czerwonym świetle zaczynają jakby namakać nie wiadomo skąd. Ręce puchną w rękawiczkach osiągając rozmiar paróweczek. No ale przeżyć trzeba. Zawsze musi się zdarzyć jakaś niewygoda, żebyś wiedział jak wspaniałą jest jazda do której dążysz. Po trudach odstanych w kolejkach dotarliśmy do Svidnika gdzie chciałam zobaczyć słynną iglicę z sowiecką gwiazdą, cyknąć na jej tle naszą Gwiazdę, ale zmęczenie stania zwyciężyło i pojechaliśmy na Bardejov /Bardejów/. 
 
Cudowne miasteczko z pięknym rynkiem. Nie dziw, że Badrejowskie Stare Miasto  wraz z tzw. suburbium żydowskim zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Z żalem zawiadamiam, że nie zatrzymaliśmy się na małe zwiedzanie, ale obiecujemy poprawę. Swoją drogą Bardejów też wymarły, nawet nie było kogo o drogę zapytać. Słowacja to dziwny kraj. W drodze spotykaliśmy pomniki przeszłości, sowieckie gwiazdy, czołgi i armaty przed szkołami i urzędami. I nikomu to nie przeszkadza. Wszyscy wiedzą, że to historia, że to było, że tego ustroju już nie ma, że są w Unii i zarabiają w euro.

Z Bardejowa drogą 77 dotarliśmy do granicy. I nie wiedząc kiedy byliśmy w kraju. Jaki spokój wewnętrzny się odczuwa kiedy jest się u siebie. Tutaj nawet drzewa szumią po polsku. Nie wiem jak Wy, ale ja wracając do Polski czuję się rozluźniona i spokojna, w domu po prostu. Teraz została nam już tylko prosta, znaczy serpentynowa, droga 971 a potem 87 wzdłuż Popradu do wideł Dunajca i Kamienicy Nawojowskiej. 
 
Dunajec, jak każdy wie jest polską rzeką zasilającą Wisłę i znany ze spływów. Natomiast Kamienica Nawojowska wyznacza granicę między Beskidem Sądeckim a Beskidem Niskiem i jest rzeką zasilającą Dunajec. Obie te rzeki spotykają się w Nowym Sączu tuż za ruinami zamku. Obecnie w bardzo bliskim sąsiedztwie styku tych rzek góruje zamiast zamku wytwórnia pewnych lodów.  
Nowy Sącz jest urokliwy, spokojny i odremontowany. Przejście po rynku i uliczkami należy do jednych z najprzyjemniejszych jakie zwiedzaliśmy. Podobno najwięcej polskich milionerów pochodzi właśnie z Nowego Sącza. Wieczór spędziliśmy w Bohemie. Klimatyczne miejsce przy Rynek 13, super menu, boskie wino, a najbardziej urokliwa jest tam kelnereczka o jasnych włosach z ukraińskim akcentem. A do tego wszystkiego nocleg w starej kamienicy z widokiem na Dunajec. 
Poranek niedzielny oznajmiły dzwony z kościoła na przeciw hotelu co nieuchronnie wzywało do pionizacji i jazdy do domu. Ale żeby nie było tak tylko "prosto do domu" trasę zaplanowaliśmy przez Tęgoborze, bo tyle ile razy co jechaliśmy w tamtym kierunku Tęgoborze zostawało gdzieś z boku. Tym razem poczuło się dowartościowane. Do Czchowa, a dalej do Brzeska prowadzi droga 75. Już na początku przy wylocie z Tęgoborza ostrzeżenie "Uwaga serpentyny. Zwolnij!". Nie żebym się kpiąco pod kaskiem uśmiechnęła, ale po ostatnich 500km po naprawdę ostrych serpentynach te tęgoborskie zawijaski już nie robiły na mnie wrażenia. Potem już tylko Brzesko, Bochnia, A4 i domek. Odpoczynek ale też nutka niedosytu, że to już koniec. Koniec na ten weekend, bo Bieszczady na pewno jeszcze odwiedzimy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz