Rozważania organoleptyczne, czyli jak smakuje 120 na godzinę /Organoleptic Ruminations, or What 120 km/h Tastes Like/
Wersja Polska /English version below/
Jazda motocyklem to nie jest zwykłe przemieszczanie się z punktu A do punktu B. To nie transport. To podróż pełna organoleptycznych doznań, która robi z twojego ciała żywy sejsmograf emocji, smaków, zapachów, drgań i dźwięków. A wszystko to pod szczelnie zapiętym kaskiem. To trochę jak randka z nieprzewidywalnym partnerem, który najpierw zaprosi cię na kolację przy świecach, a potem wrzuci cię do jeziora. I to wszystko na pełnym gazie.
Niektórzy mówią, że motocykliści są uzależnieni od adrenaliny. Może. Prawda jest taka, że jesteśmy uzależnieni od doznań. Surowych, czystych, fizycznych. Od tych wszystkich mikroprzeżyć, które tłumi klimatyzacja w aucie, miękki fotel i cisza kabiny. A u nas? U nas zmysły pracują w trybie turbo.
Smak wolności i protein
Wydawałoby się, że smak to ostatni zmysł, jaki zaangażujesz podczas jazdy. A tu niespodzianka! Spróbuj przejechać przez wieś latem z otwartą szybą w kasku. Komary, muchy, jakieś niezidentyfikowane białkowe obiekty wlatujące do ust przy 90 km/h. Smak białka? Proszę bardzo. Motyl? Trochę goryczki. Komar? Słony z nutą frustracji. Pszczoła lekko miodowa. Smak życia, powiadasz? A dokładniej: owadziej proteinowej sałatki z nutą asfaltowego kurzu, skropione sosem opadów atmosferycznych lub świeżo wyciekającego potu spod kasku /osiągamy go upalnym latem stojąc w korku i/lub zapominając wyłączyć podgrzewanie foteli/.
A potem, gdy głód już naprawdę zaczyna wygrywać z rozsądkiem, zjeżdżasz do przydrożnego baru o wdzięcznej nazwie „Złoty Tłok” i zamawiasz coś, co technicznie rzecz biorąc nie powinno istnieć w stanie skupienia stałego. Ale smakuje jak danie z pięciogwiazdkowej restauracji. Bo każdy kęs zjedzony po stu kilometrach jazdy na wietrze smakuje jak ambrozja. A cola? Boskość w płynie. I do tego jeszcze zawiera cukier - najlepsze paliwo obok benzyny. Tak wiem dietetycy właśnie wyrywają sobie włosy z głowy. Też bym wolała zamienić colę na piwo, ale nie można w czasie jazdy /przypominam, że Plecaczki też muszą zachować trzeźwość/. Ktoś mi tu wyjedzie zaraz z piwem 0%.... No błagam jak to brzmi? To jak całowanie przez szybę – niby wiesz, o co chodzi, niby forma się zgadza, ale jakoś tak… nie ma chemii. Smak pozostał, dusza gdzieś się zgubiła. No ale zawsze można udawać, że to dla nawodnienia. Albo że prowadzisz.
Z raju do obory
Zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki, bo nos motocyklisty jest jak radar sensoryczny – łapie wszystko. Bo motocykl nie filtruje powietrza, nie zamyka Cię w puszce. Jesteś wystawiony na świat w najczystszej postaci.
W jednej chwili przelatujesz przez pachnący letni las, powietrze przesycone jest zapachem żywicy, kwitnących lip i świeżo skoszonej trawy – jak w reklamie kostki do WC. Dosłownie dwie sekundy później – BAM! Otwarta obora I ten zapach, który nie tylko wdziera się do nozdrzy, ale niemalże wypala twoją duszę. Życie to równowaga, mówią, raz róże, raz gnojowica.
Potem jeszcze trochę spalin – twoich, cudzych, mieszanka premium. Tak, wiem, że to szkodliwe. Przyznajcie się – kto nie wciągał z przyjemnością zapachu ciepłego motocykla po zakończeniu jazdy? No właśnie. Znasz ten dreszczyk: opary oleju, rozgrzany metal, kurz – zapach prawdziwego romansu. I gdzieś zza zakrętu niesie się aromat grilla z baru, który wygląda jakby BHP nie obowiązywało tam od lat '90. I co? I nagle jesteś głodny. Magia.
Czasem słońce czasem wiatr
Dotyk przy jeździe motocyklem gra pierwsze skrzypce, choć nikt o tym nie mówi. Czujesz wszystko – ale nie przez kierownicę czy siodełko. Czujesz przez skórę. O tyłku było w artykule Tyłek w raju, czyli jak przestałam nienawidzić długie trasy.
Wiatr oplata cię jak nieco zbyt entuzjastyczny kochanek – raz chłodny i rześki, kiedy przelatujesz przez cień lasu, raz gorący jak piekarnik, gdy asfalt odbija sierpniowe słońce prosto na twoje uda już rozgrzane od silnika. Słońce smaży ci kark przez szczelinę w kurtce, ręce ci brązowieją (albo raczej: czerwienieją), a kiedy unosisz przyłbicę przy 90 km/h, czujesz, jak powietrze wali cię w twarz jak wilgotny ręcznik na obudzenie, a słońce dorzuca swoje 5 groszy. A jak już wiatr jest szybszy od nas i jeszcze sobie zawiewa z boku to ani drgnij, bo zaraz krzyk, że się Kierownikowi zaburza stabilność. Więc siedzisz cichutko w pozycji embrionalnej i ani drgniesz. Ten wstrętny i przebiegły wiatr gra Ci wtedy na nosie i złośliwie wyciąga kosmyki włosów, żeby sobie potańczyły na twarzy, żeby smyrgały i sprawdzały cierpliwość, kosmaciły się, zbijały w kołtunki. Brrrr…. Wtedy właśnie najczęściej myślę o moim fryzjerze i ogoleniu się na łyso.
I to jest właśnie piękne. Nie jest dotyk klimatyzowanego powietrza w aucie. To dotyk świata. Prawdziwy, surowy, czasem brutalny, ale zawsze szczery. Czujesz, że jesteś tu i teraz – bo wszystko wokół fizycznie cię dotyka.
Od romantycznej mżawki do deszczowego piekła
Czasem jest deszcz. Ach, deszcz. Ten romantyczny, nastrojowy, cudownie melancholijny element natury, który na motocyklu zmienia się w sadystyczny test twojej odporności psychicznej i nieprzemakalności bielizny. Zaczyna się od mżawki – niby takie nic, delikatna mgiełka. Myślisz: „pff, nie będziemy przecież stawać dla kilku kropelek”. I przez pierwsze 5 minut to nawet ma swój urok. Czujesz się jak Easy Rider, który pędzi przez letni deszcz, tylko że zamiast romantyzmu masz parującą szybę i kroplę, która wlazła ci za kołnierz, wkurza i pędzi po kręgosłupie z prędkością InterCity, temperaturą kostki lodu bo rozlać się niczym fale Bałtyku po koronkach, robiąc przy tym urocze „pssssyt”.
A potem deszcz przyspiesza jak trening kardio. Kropelki robią się bardziej zdecydowane, pewne siebie. Każda uderza w kask z siłą napalonych gołębi rzucających się na popcorn. Ciuchy dekoracyjnie zaczynają rozprowadzać wilgoć po ciele, spodnie zaczynają się kurczyć i przytulać do ud, a ty zaczynasz czuć, że twoje skarpetki żyją własnym życiem pływając w stawie. No ale wciąż się nie zatrzymujemy, bo zaraz przejdzie… HA HA HA. No i nie przechodzi, a przychodzi oberwanie chmury. Ściana wody. Nie deszcz – ŚCIANA. Szyba w kasku zamienia się w akwarium, buty chlupią, a twoje spodnie mogłyby śmiało robić za gąbkę w myjni samochodowej. Jadąc przez coś takiego, już nie krzyczysz z frustracji. Nie, ty się śmiejesz. Głośno, do samego siebie, jak ktoś, kto właśnie stracił kontakt z rzeczywistością i wie jedno: już i tak jest za późno. A potem w hotelu wylewasz wodę z butów, puszczasz klimatyzację na ful, zamawiasz żelazko do pokoju, siedzisz w szlafroku i błagasz kuchnię żeby przynieśli kolację do pokoju, bo w restauracji tych bez bielizny nie obsługują.
Symfonia silnika i krzyczącego wiatru
W kasku jesteś jak w prywatnej sali koncertowej. Tyle że twoim dyrygentem jest silnik, a orkiestrą własne myśli. Ten dźwięk Wrrrrraaaaammm! To czysta poezja mechaniki. Dźwięk, który budzi w tobie Neandertalczyka i sprawia, że nagle wszystko staje się proste – jest dźwięk, jest jazda, jest życie. Oczywiście są też inne odgłosy. Wiatr wyjący przy 130 km/h jak wściekła teściowa przez telefon. Gwizdy, świsty, turkoty. Szum opon na mokrym asfalcie brzmi jak niepokojące preludium do przygody. To wszystko tworzy twoją symfonię przy której Mozart to zwykła pipa.
Masz interkom? Świetnie. I tak nie słyszysz nic poza „WrRRaAAAAAAAAaaaam”, bo Kierownik ma zawsze otwarty kask i słyszysz wszystko tylko nie jego. Ale o interkomach następnym razem.
Zmysły nie prysły
W tym wszystkim – w smaku instant-entomologii, zapachu grillowanej kaszanki i bzu, w mrowieniu od słońca, w szumie silnika i kroplach deszczu lecących ci za kołnierz – jest cała magia jazdy motocyklem.
Nie musisz medytować. Nie musisz iść na terapię z uważności. Wsiądź na moto, przejedź 150 kilometrów bocznymi drogami, nie mając pojęcia, gdzie jesteś. Zatrzymaj się tylko dlatego, że pachnie grillem albo dlatego, że musisz wyciągnąć muchę z oka. I wrócisz innym człowiekiem - opalonym, mokrym, głodnym ale uśmiechniętym.
I nie, nie jesteśmy świrami. My po prostu czujemy więcej.
Organoleptic Ruminations, or What 120 km/h Tastes Like
Riding a motorcycle isn’t just a way to get from point A to point B. It’s not transport. It’s a journey packed with organoleptic sensations, turning your body into a living seismograph of emotions, tastes, smells, vibrations, and sounds. And all of it happens under a tightly sealed helmet. It’s like dating an unpredictable lover – one who starts the evening with candlelit dinner and ends it by tossing you into a lake. At full throttle.
Some say bikers are addicted to adrenaline. Maybe. But the truth is, we’re addicted to sensation. Raw, pure, physical. To all those micro-experiences muffled by a car’s air conditioning, cushy seats, and soundproof cabin. On a bike, your senses work in turbo mode.
The Taste of Freedom and Protein
You’d think taste is the least involved sense during a ride. Surprise! Try
riding through a village in summer with your helmet visor cracked open.
Mosquitoes, flies, and other unidentified flying protein objects dive straight
into your mouth at 90 km/h.
Protein flavor? Coming right up. Butterfly? Slight bitterness. Mosquito? Salty
with a dash of frustration. Bee? Sweet-ish with a side of regret. Taste of
life? More like a bug-based protein salad with notes of asphalt dust, lightly
dressed in atmospheric precipitation or fresh sweat from under your helmet
(achieved by summer traffic jams and/or forgetting to turn off the heated
seat).
And then, when hunger finally overpowers reason, you pull into a roadside
diner charmingly named The Golden Piston and order something that technically
shouldn’t exist in solid form.
But it tastes like a Michelin-star dish. Because every bite after 100 km of
wind-torn riding tastes like ambrosia. And that cola? Pure liquid divinity.
With sugar – the second-best fuel after gasoline. Yes, I know – dietitians
everywhere are tearing their hair out. I’d prefer a beer too, but sadly,
drinking and riding don’t mix (and yes, passengers need to stay sober too).
Someone always suggests 0% beer at this point... Please. That’s like kissing
through glass – sure, you kinda get the idea, the shape is there, but the magic
is missing. Taste remains, but the soul got lost somewhere. Let’s just pretend
it’s for hydration. Or that we’re being responsible. Sigh.
From Eden to the Cow Shed
Now we enter full sensory mode – because a biker’s nose is like a radar. Nothing escapes it. There’s no filter, no climate control, no protective bubble. You’re exposed to the world in its purest, most brutal form.
One moment, you’re flying through a pine forest, the air thick with resin,
blooming linden, and freshly cut grass – just like a toilet cleaner commercial.
Two seconds later – BAM! An open cow shed. That smell doesn’t just enter your
nostrils – it sucker-punches your soul.
Life is about balance, they say: one moment roses, the next – manure.
Then come the exhaust fumes – yours, others’, a delightful premium mix. Yes, it’s toxic. But let’s be honest – who hasn’t taken a guilty pleasure in inhaling the scent of a warm bike after a long ride? Exactly. That buzz: oil vapor, hot metal, dust – the scent of true romance. And then, from around a corner, you catch the smell of a roadside grill from a place that clearly hasn’t seen a health inspector since the '90s. And suddenly… you’re starving. Magic.
Sometimes Sun, Sometimes Wind
Touch is the unsung hero of the ride. Not through handlebars or the seat.
Through your skin.
(Butts are a whole other topic – see my previous article: Heavenly Cheeks: How
I Stopped Hating Long Rides.)
The wind wraps around you like an overenthusiastic lover – sometimes cool and refreshing in the forest’s shadow, sometimes scorching as August asphalt bakes your thighs already hot from the engine. The sun fries your neck through a gap in your jacket. Your arms turn brown (well… red), and when you lift your visor at 90 km/h, the air slaps your face like a wet towel, just to keep you alert. And if the wind decides to side-slap you too, don’t move – or the Rider will yell about destabilizing the ride. So you curl up into a fetal position and freeze. The wind, that mischievous little rascal, then starts teasing your face by pulling out hair strands, tangling them, tickling, knotting. Ugh. That’s when I usually fantasize about shaving my head and becoming one with the helmet.
But that’s what makes it beautiful. Not the sanitized caress of AC – but the touch of the world. Real, raw, sometimes rude – but always honest. You know you’re alive because the world is physically touching you back.
From Romantic Drizzle to Rainy Hell
Ah, rain. So poetic, so cinematic. Except on a motorcycle, it becomes a sadistic test of your sanity and underwear’s waterproofing. It starts with a drizzle – soft, charming. You think, “Pff, it’s just a few drops.” And for five minutes, you feel like Easy Rider in a summer rain – until that first drop sneaks down your collar and slides down your spine like an ice cube in a cocktail shaker. Lovely.
Then the rain steps up. The drops get cocky. Each one slams into your helmet like a caffeinated pigeon going for popcorn. Your gear starts to "redistribute" the moisture across your body. Pants shrink and hug your thighs with disturbing affection. Your socks begin a second life as amphibians.
But still – we ride on. Because “it’ll pass soon”… HAHAHA Nope. It doesn't pass – it escalates. A full-on cloudburst. A wall of water. Not “rain” – a WALL. Your visor turns into an aquarium. Your boots squelch. Your pants now qualify as car-wash-grade sponges. And you? You’re no longer yelling – you’re laughing. Loud, hysterical laughter. The kind that comes when you’ve accepted your fate. Later at the hotel, you dump water from your boots, blast the AC, order an iron, sit in your robe, and beg the kitchen to bring dinner to your room – because they don’t serve people without underwear in the restaurant.
Symphony of Engine and Screaming Wind
Your helmet becomes a private concert hall. The conductor? Your engine. The orchestra? Your thoughts. That glorious WRRAAAMMMMM sound? Pure mechanical poetry. It awakens your inner caveman. Life suddenly makes sense – engine roars, wheels turn, and you exist.
Of course, there are other sounds too. The wind screaming at 130 km/h like an angry mother-in-law on speakerphone. The hiss, the whoosh, the rumble. Tires humming on wet pavement like the intro to an ominous adventure. Got an intercom? Great! You still hear nothing but WRRRRAAAAAAAA, because your Rider insists on riding with the helmet open. But intercoms – that’s a story for another day.
The Senses Don’t Lie
In all of this – the surprise entomology buffet, the smell of grilled sausage and blooming lilac, the sunburn, the wind slap, the engine symphony, and the rainwater creeping down your spine – lies the true magic of riding a motorcycle.
You don’t need meditation. You don’t need mindfulness classes. Just hop on the bike, ride 150 kilometers of backroads, not knowing where you are. Stop only because you smell barbecue… or need to fish a bug out of your eye. And you’ll come back a different person – tanned, soaked, starving, but grinning like a maniac.
And no – we’re not crazy. We just feel more.
Komentarze
Prześlij komentarz