Pod niebem Bielawy

Dzieci na wakacjach, porozjeżdżały się po obozach, a my w myśl już kultowego dwuwersu "wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni..." skuszeni pogodą i perspektywą I Międzynarodowego Zlotu Motocyklowego skierowaliśmy nasze ciała i dusze do Bielawy.
Jak zapewne pamiętacie Bielawę odwiedziliśmy rok temu w przelocie między Autostrada Sudecką a domem zahaczając wówczas o Dni Bielawy - link. Zlot miał odbywać się w tym samy miejscu, nad Zalewem Bielawa. Wakacyjne trzy dni w siodle, a do tego zimne piwo w towarzystwie takich samych wariatów jak my :)
Piątek po pracy szybkie pakowanie, upychanie w bagi tego co najbardziej potrzebne i jazda. O dziwo trasa do Bielawy minęła mi raz-dwa. Chyba to podniecenie, wiatr na twarzy, promienie zachodzącego słońca i perspektywa odpoczynku zrobiła swoje. Jako, że zdrowie nie pozwala nam już kwaterować się w namiocie udało nam się trafić ostatni pokój w pensjonacie na terenie ośrodka. W sumie ten sam co ostatnio. Niektórzy powiedzą, że w związku z tym, że nocujemy w zaciszu hotelowego pokoju nigdy nie doświadczyliśmy wolności Easy Riderów. Mamy na to swoja teorię, ale szanujemy tych co wolą się wciskać pod namiotową szmatkę lub śpią okryci Drogą Mleczną.
Dojeżdżając, a właściwie będąc już w Bielawie zadziwiła mnie cisza... No prawie żadnej maszyny nie licząc dwóch pod popularnym marketem. W głowie myśl - a może to nie ten weekend? Już tak blisko u celu i tak daleko od domu, że nie ma sensu słuchać głupich myśli tylko lecieć dalej. Myśli zmieniły kierunek gdy tylko dotarliśmy Zalewu. Tutaj już gwarno, tłoczno, wesoło, a wszystko doprawione mrukiem kołujących maszyn. Szybkie rozpakowanie, kwaterowanie i na koncert. Dzisiaj gwiazdą wieczoru - AC/DC Revival. No zobaczymy co potrafią Czescy miłośnicy kultowej kapeli. No ale zanim dotarliśmy na "płytę" trzeba było przejść "selekcję" u przeuroczej kasjerki :) Pierwszy rzut oka i już ja uwielbiam. Super chwyt marketingowy - posadzić na "dzień dobry" uroczą osóbkę i od razu wieczór wydaje się jaśniejszy. Oznakowani, zaopatrzeni w browar można było puścić hamulce i oddać się relaksowi. Nie zwiedliśmy się koncertem. Nie zawiedliśmy się ludźmi obok nas. Odpłynęłam.... relaksacyjnie oczywiście!


Poranek słoneczny, a wraz z nim dylemat - zostać czy jechać? Organizatorzy zapewniali moc atrakcji, ale okolice również nie pozostawały bierne i kusiły ciekawymi szlakami. Jako, że z racji pracy jesteśmy na głodzie motocyklowym to perspektywa całodziennego wicia się po polskich i czeskich wirażach wygrała z atrakcjami zlotowymi. Musicie nam to wybaczyć. Za to opowiem Wam o niebiańskim spacerze.
Postanowiliśmy odwiedzić sąsiadów - Czechów - i troszkę się pokręcić po ich agrafkach. A że od jakiegoś czasu chodziło za nami zwiedzenie SkyWalk i akurat byliśmy blisko więc wybór trasy mógł być tylko jeden - jedziemy do nieba! Trasa jak to w Czechach - wymarła. Oprócz kliku aut /najczęściej na polskich blachach/ nie spotkaliśmy zbyt wielu ludzi. Może to i dobrze, bo fajnie się jedzie jak jesteś sam na drodze, a nie męczysz się w korku. Do Doliny Morawa dojechaliśmy szybko.
Już z oddali widać było monumentalną platformę widokową. Im bliżej tym większa, tym bardziej góruje nad doliną, tym bardziej chcesz tam wejść, tym bardziej chcesz dotknąć nieba. Nagle docierasz do doliny i tu niespodzianka - parkingi ful! No chyba wszyscy Czesi w jednym miejscu - co by wyjaśniało pustki na drogach i w miastach. Taki tłum, że nawet motocyklem ciężko było zaparkować, ale po kilku rundkach udało się znaleźć miejsce. I teraz zaczęła się wędrówka w górę do wyciągu, żeby dotrzeć na szczyt a potem to już sama przyjemność wznoszenia się do nieba. Platforma jest imponująca konstrukcją. I pomyśleć, że jeszcze rok temu zachwycałam się naszym rodzimym ślimaczkiem w Woli Kroguleckiej. Myślę, że jak nasz ślimaczek będzie się dobrze odżywiał to za n-lat urośnie do rozmiarów SkyWalk, a może go nawet przerośnie :) Wszystko tam świetnie zorganizowane - jak już się dogadasz z pani w kasie to masz bilecik na wyjazd kolejką na górę, wejście na platformę, zjazd kolejką na dół i masę adrenaliny.
O dziwo platforma nie jest otoczona żadną siatką antysamobójcową, wspinasz się w górę po drewnianym rampie i nie czujesz zmęczenia, a jesteś coraz wyżej w górze. Widoki! Nie da się opisać słowami tego co przeżywają Twoje zmysły! Orgia gór, nieba, wiatru, przestrzeni. Niesamowite! Przyznam, że w pewnym momencie kolanka mi się zatrzęsły i nie bardzo chciały nóżki dalej iść, ale jakoś wspólnymi siłami z Kierownikiem je przekonaliśmy. Warto było. To trzeba zobaczyć. Szkoda było schodzić, ale... tak, tak już wiecie chęć jazdy wołała.
Stezka v Oblacich została za nami, a my spokojnym tempem wracaliśmy do Bielawy. Oczywiście znów Droga 100 Zakrętów i oczywiście znów ich się nie doliczyłam :) Wracamy na zlot. Koncerty, piwo, śmiech, palenie gumy, hihi, haha, miss mokrego podkoszulka, pacyfikacja zdezorientowanych przestrzennie!
 

Nie byłam na wielu zlotach, więc ktoś mógłby powiedzieć "co Ty dziecko wiesz o zlotach". To prawda wiem niewiele /jeszcze/, ale mogę powiedzieć, że jeśli pierwszy mój zlot wywarł na mnie tak pozytywne wrażenie to następnym będzie ciężko dorównać. Świetna organizacja, świetni ludzie, super ochrona. Nie czułam się skrępowana, wystraszona, zahukana. Była częścią tych ponad 3000 ludzi, którzy przez trzy dni uczestniczyli tutaj jako Motocykliści, Plecaczki, mieszkańcy Bielawy. Gratuluję i dziękuję MotoZloty. Do zobaczenia :) Szczególne pozdrowienia dla Izy :)

Czas powrotu do domu nastał szybciej niż mogło się zdawać. Pakowanie, trzy słowa z Generałem i w stronę Nysy, Kędzierzyna i Gliwic. Nic nie zapowiadało tego co przeżyliśmy w drodze powrotnej. Na początku nawet nas słońce posmyrało, ale im bliżej domu tym bardziej szaro-buro. Kiedy już zaczęło lać zatrzymaliśmy się na stacji, żeby przeczekać największą ulewę. Przy kawie poznaliśmy Asię i Wojtka. Dzieląc wspólną deszczową niedolę mięliśmy okazję zamienić kilka słów, po których okazało się, że wspólnie imprezowaliśmy w Bielawie, a Asia i Wojtek gnają na wakacyjny objazd Polski. Żałowaliśmy, że nie udało nam się wymienić "wizytówkami", ale.... nic w przyrodzie nie ginie i wielki  brat FB dał nam szanse kontynuowania znajomości. Moi Drodzy dziękujemy za miłe chwile na przydrożnej stacji i do szybkiego zobaczenia.
Asia i Wojtek nasi towarzysze niedoli deszczowej
/Źródło - prywatne FB/

Gliwice. Tego co przeżyliśmy na rogatkach Gliwic długo nie zapomnę. Kiedyś pisałam o deszczu, ale dopiero teraz go przeżyłam. To co kiedyś nazywałam jazdą w deszczu było zaledwie spacerem w letnim kapuśniaczku. Słynna lipcowa nawałnica w Gliwicach z połamanymi drzewami, wyrwanymi z korzeniami, zalanymi po dach autami, gradobiciem, trzęsieniem ziemi, kokluszu na szczęście brakowało. Krople waliły po kaskach tak, że nie było słychać grzmotów, a po 5 minutach było mi wszystko jedno czy pada z góry, z dołu, czy mam mokre spodnie, czy cokolwiek widzę. Doszło do tego, że zmuszona byłam przespacerować się po kałuży głębszej niż wysokie mam buty. I tak sobie brodzą, kiedy to Kierownik wycofywał Gwiazdę z oceanu na chodnik pomyślałam o Asi i Wojtku czy też ich złapało takie oberwanie chmury i gdzie i jak sobie biedaki poradzą pod namiotem. Dopiero w domu dowiedzieliśmy się jakie spustoszenie ta ulewa poczyniła w mieście i dziękowaliśmy Bogu, że nas to zaledwie liznęło.
 
Tak czy inaczej weekend uważamy za udany.


2 komentarze:

  1. uwielbiam Was czytać

    OdpowiedzUsuń
  2. Pozdrawiamy rónież. Miło było spotkać tak pozytywnie zakręconych ludzi. Dziękujemy za wspomnienie o nas w opisie. Jeśli chodzi o deszcz to kąsał nas, ale byliśmy szybsi. Gdy tylko przemokliśmy wiatr i prędkość robiły swoje. Nasze Varadero spisało sie super, namiot też :) Było mokro, sucho, zimno, gorąco, szybko, wolno ale nigdy nudno. A teraz ile wspomnień i westchnień. Żal że wakacje tak szybko się kończą. Pozdrawiamy i LWG Asia i Wojtek

    OdpowiedzUsuń