Z Yamahy na Indiana – czyli jak przyszedł do nas motocykl w skrzyni niczym prezent od wuja Sama
Każdy motocyklista zna ten moment. Ten specyficzny, niezręczny flirt z myślą: "A może jednak zmienić sprzęt?" My flirtowaliśmy długo. Nasza Gwiazda - Yamaha wiernie służyła przez kilka sezonów – była jak stary, wygodny t-shirt: może nie najnowszy, ale za to dopasowany do duszy. Jednak pewnego dnia Kierownik spojrzał na nią i poczuł... no cóż, potrzebę zmiany. I tak wpadliśmy po uszy – w amerykański sen na dwóch kołach. Złożył zamówienie na Indiana. Z USA. Prosto ze źródła.I się zaczęło.
Skrzynia prawdy (czyli jak Indian trafił do Katowic z Ameryki)
Gdy usłyszałam, że motocykl „przyszedł w skrzyni prosto z USA”,
pomyślałam, że może trochę przesadzają. Ale kiedy wjechaliśmy do salonu Indiana, moim oczom ukazał się drewniany sarkofag wielkości średniego mieszkania w bloku. Wyglądało to jak scena z filmu – gdzieś między "Indiana Jones i Świątynia Motocykla", a "Szybcy i Zapakowni".Pracownicy
salonu stali wokół niej z mieszaniną podziwu i lekkiego strachu, czy aby nam
się spodoba i przyszło to co przyjść miało. Jeden z nich powiedział:
– No to mamy gościa z Ameryki. Z pieczątką
celników i zapachem wolności.
Rozpakowywanie tej skrzyni to był niemal rytuał. Deska po desce, śruba po śrubie – aż w końcu z wnętrza wyłonił się on: Indian Roadmaster. Błyszcząca, potężna, gotowa do jazdy maszyna... ale najpierw trzeba było jeszcze pozdejmować wszystkie ochronne folie i zabezpieczenia, przez które wyglądała trochę jak motocykl w stroju przeciwdeszczowym.
Rozpakowywanie na poziomie emocji dziecka w Wigilię
Gdy
skrzynia w końcu ustąpiła, a ostatnia deska opadła z hukiem na podłogę salonu,
moim oczom
ukazał się… no właśnie – nie motocykl, a zarysy motocykla. Indian był opatulony jak dziecko na sanki:
folia ochronna, pianki, gąbki, plastikowe nakładki – wszystko, by przypadkiem
nie doznał zadrapania nawet od spojrzenia.
Odwijaliśmy ją z takim skupieniem, jakbyśmy otwierali prezent wigilijny. Z każdym kolejnym zdjętym zabezpieczeniem Indian wyglądał coraz bardziej jak gotowa do jazdy maszyna, a coraz mniej jak paczka z IKEA.
Kiedy wreszcie odsłoniła się w pełnej krasie – masywna sylwetka, chromy połyskujące jakby, a linie ramy płynne – wiedzieliśmy, że to będzie coś więcej niż tylko motocykl. To był moment, kiedy człowiek przestaje mówić, a zaczyna się głupio uśmiechać.
Pierwszy kontakt
Usiedliśmy. Czułam się jakbym dosiadła bizona. Nisko, szeroko, ciężko – ale nie w sensie topornym, tylko dostojnym. Jakby motocykl mówił: „Witaj, Piękna. Z Yamahy to my już wyrośliśmy, prawda? Wygodny fotelik? Dupka nie będzie już bolała, co? 😊”
I miał rację.
Kierownik przekręcił kluczyk. Dźwięk silnika przypomniał mi o tym, że istnieją rzeczy, których nie da się opisać słowami. To był ryk wolności. Yamaha brzmiała jak sportowe zacięcie. Indian – jak głęboki, tytoniowy głos szeryfa ze Springfield w stanie Massachusetts, który właśnie wrócił z rodeo.
Podsumowanie? A po co?
· Czy było warto? O tak.
- Czy skrzynia była przerośnięta? Oczywiście.
- Czy wyglądałam przy tym jak entuzjasta z zapałkami w fabryce fajerwerków? Absolutnie tak.
- Czy wyglądałam jak dzieciak, który pierwszy raz widzi prawdziwego Transformer'a? Bez dwóch zdań.
- Czy zachowywałam się jakbym otwierała skrzynię z relikwiami, a nie motocykl? Trochę tak to wyglądało.
- Czy cała akcja przypominała ceremonię z pogranicza absurdu i zachwytu? Owszem, i była wspaniała.
Ale wiecie co?
Nigdy nie zapomnę tego momentu. Bo są motocykle, które się kupuje. I są motocykle, które do ciebie przypływają w skrzyni prosto z Massachusetts, jakby właśnie wysłał ci je sam wujek Sam z dopiskiem: „Jedź. I nie przestawaj.”
Do zobaczenia na trasie!
Od Yamahy do Indiana – jedna skrzynia, milion emocji i nowy rozdział na dwóch
kołach.
English version
From Yamaha to Indian – Or How a Motorcycle Arrived in a Crate Like a Gift from Uncle Sam
Every motorcyclist knows that moment. That weird, awkward little flirt with the thought: “Maybe it’s time for a change?” We flirted with it for quite a while. Our star – the Yamaha – had served us faithfully for several seasons. It was like an old, comfy T-shirt: maybe not the flashiest, but it fit the soul just right. But one day, The Boss looked at it and felt… well, the need for change. And just like that, we dove headfirst into the American dream on two wheels. He placed the order for an Indian. Straight from the USA. Directly from the source.
And that’s when it all began.
The Crate of Truth (or How the Indian Made It to Katowice from America)
When I first heard the words “the motorcycle is coming in a crate from the USA,” I thought they were exaggerating. But when we arrived at the Indian dealership, my eyes landed on a wooden sarcophagus roughly the size of a mid-range city apartment. It looked like a movie scene – somewhere between “Indiana Jones and the Temple of Motorcycles” and “The Fast and the Boxed.”
The
dealership crew stood around it, equal parts admiration and mild fear, probably
wondering if it would be what we hoped for – and if it came in one piece.
One of them said: “Well,
here’s our guest from America. With a customs stamp and that fine scent of
freedom.”
Unpacking the crate was nothing short of a ritual. Plank by plank, bolt by bolt – until finally, out of the depths emerged him: the Indian Roadmaster. Shiny. Mighty. Ready to hit the road… though first, we had to peel off all the protective films and packaging, which made it look a bit like a motorcycle dressed in a rain poncho.
Unwrapping Joy – Like a Kid on Christmas Eve
Once the crate finally gave way and the last plank hit the dealership floor with a dramatic thud, there it was… well, not quite a motorcycle yet, more like the silhouette of one. The Indian was wrapped up like a child ready for a snowstorm: protective film, foam padding, plastic covers – everything short of bubble wrap and a teddy bear.
We unwrapped it with the focus of surgeons performing a heart transplant – or maybe just people opening a Christmas present they really wanted. With each layer removed, the Indian looked less like a furniture delivery and more like a machine that meant business.
And when it finally stood there in its full glory – a bold silhouette, chrome gleaming like polished ambition, smooth lines flowing like poetry – we knew. This was more than just a motorcycle. That was the moment when you stop talking… and just start grinning like an idiot.
First Contact
We sat down. I felt like I had just mounted a bison. Low, wide, heavy – not in a clunky way, but with presence. As if the motorcycle whispered:“Hello, Gorgeous. We’ve outgrown that Yamaha, haven’t we? Comfy seat? Your backside will thank me later 😊”
And it was right.
The Boss turned the key. The engine roared to life and reminded us that there are things in this world words can’t quite capture. That sound wasn’t just a rumble – it was the roar of freedom. The Yamaha had a sporty purr. The Indian? It spoke in the deep, smoky voice of a sheriff from Springfield, Massachusetts who’d just gotten back from a rodeo.
Wrap-up? What for?
- Was it worth it? Oh yes.
- Was the crate absolutely oversized? Of course.
- Did I look like a firework enthusiast with matches in a fireworks factory? Absolutely.
- Like a kid seeing a real Transformer for the first time? No doubt.
- Did I act like I was unboxing holy relics instead of a motorcycle? It sure looked that way.
- Did the whole thing feel like a mix of absurdity and reverence? Yep – and it was glorious.
But you know what?
I’ll never forget that moment. Because there are motorcycles you buy. And then there are motorcycles that arrive, in a crate from Massachusetts, like a gift sent by Uncle Sam himself, with a note saying: “Ride. And don’t stop.”
See you on
the road!
From Yamaha to Indian – one crate, a million emotions, and a brand-new chapter
on two wheels.
Komentarze
Prześlij komentarz