Weekend z Pradziadem

Tak wiem... zaniedbałam Was troszkę, ale nie było w tym nic złośliwego. Ot urlop się przyplątał, a że na wakacje wybieram miejsca z dala od zasięgu tak więc zaniedbałam blogowe teksty na korzyść relaksu. Ale już się poprawiam /trasa/.
Kiedy nasze pociechy truły życie wychowawcom kolonijnym my mogliśmy znowu odwiedzić Bielawę i pobujać się w rytm II Międzynarodowego Zlotu Motocyklowego.
Wyjazd planowany od roku nie miał prawa się nie odbyć. Trochę kłód pod nogi los rzucił. Po pierwsze nocleg... Jak już pisaliśmy namiot odpada, wiec kwatera... hotel gdzie rok temu byliśmy cały zajęty, ten obok też... No i... No i się znalazł Hotel Dębowy. Co prawda nie w samym centrum zlotu, ale 3 minutowy spacer jeszcze nikogo nie zabił, a sam hotel po prostu poezja /uwielbiamy przesypiać noce w starych pałacach, zamczyskach, dworach/ ;) Jak już się znalazł nocleg, nastał piątek, papiery służbowe wepchnięte w szufladę, bagi spakowane, pogoda sprawdzona.... awaria.... Jak to bywa na placach budowy. I tak zamiast o 15.00 wyjechaliśmy o 17.30. Cały misterny plan w pi... i zamiast zmierzyć się z zaplanowaną trasą cięliśmy A4 ku mojej rozpaczy. Przyznaję nadrobiliśmy trochę czasu i w Bielawie byliśmy o czasie, ale komfort jazdy jakoś mnie nie zachwycił.

Bielawa :) Szybki kwaterunek w wysokiej wieży. Jeszcze żaden hotel nie przywitał nas tak uroczo. W pokoiku na stoliku stały pięknie podane ciasto kruche z wiśniami i winogrona...

Po przetrzepanych w pośpiechu lędźwiach ten widok anulował wszystkie bóle.  Po ochach i achach nad hotelowym przywitaniem czas na spacer na teren zlotu. Już z oddali słychać było muzykę, gwar i mruczando motocyklowych silników. I jak zwykle wszystko jak trzeba oznaczone, oznakowane, zapraszające. Już z daleko widział płomienny uśmiech mojej bratniej duszy Izy i widziałam, że to się musi udać! Blachy mamy, opaski mamy - wchodzimy. Szybki rekonesans po placu. Tu piwo, tu kiełbaski, tu bibelotki błyszczące. Ze sceny dolatywała muzyka Lemmy'ego Kilmister'a więc już się człowiek czuł błogo. Powoli zjeżdżali się uczestnicy, a klimat robił się coraz bardziej relaksujący. Co tu dużo gadać rewelacja.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Z tajnych źródeł ;) wiemy, że w samą sobotę weszło dokładnie 2263 osoby, a w piątek i w sobotę wjechało około 1400 motocyklistów. Ogółem przez zlot przewinęło się około 3000 ludzi! Ciekawe jak będzie za rok.
Niestety nie dane nam było zostać do niedzieli, bo przygoda ciągnęła i mięliśmy zaplanowane znów czeskie winkle by skończyć w objęciach Pradziada. Tak więc sobota obudziła nas trelami ptactwa z hotelowego parku. Szybkie śniadanie i Welcome Czechy :)
Zanim dotarliśmy do Czech przelecieliśmy "od tyłu" Drogę 100 Zakrętów. A od tyłu dlatego, ze zawsze lecieliśmy nią od Kudowy a tym razem do Kudowy :) I znów odliczanie 100... 99... 98... bla bla na entym zakręcie pomyliły mi się numerki i znów nie wiem czy jest ich 100 czy nie ;)

Tuż za granicą trafiliśmy na jakiś Zlot i trwającą paradę. Od LwG bolała ręka :) W pewnej chwili to już przestaliśmy ja podnosić i lecieliśmy cały czas z Lewą w Górze :) Co ciekawe na tą samą paradę trafiliśmy trochę dalej jak już wracali - znów ból Lewej ;) Szkoda tylko, że nie mogliśmy znaleźć informacji co to za zlot, może ktoś z Was wie? Tak czy siak pozdrawiamy czeskich zlotowiczów! Miło było tak się z Wami mijać.
Już od czeskiego Nachodu zaczęły się serpentynki. Pogoda piękna, widok jeszcze bardziej, a błogie kołysanie w ogóle poza oceną. Po prostu jedziesz... Po ostatnim wypadzie na Autostradę Sudecką /dla przypomnienia zapraszam tutaj/  bardzo chcieliśmy pokonać ją raz jeszcze. Tym razem po stronie czeskiej z międzylądowaniem w Jagodnej na obiedzie i spotkaniu z Ciszą Jak Ta. Obiad się średnio udał /po poprzednio pysznych pierogach, chociaż wyglądały zjawiskowo na talerzu/ zostało wspomnienie, a szkoda/, Cisza w większości poszła w góry, czemu się nie dziwię bo pogoda boska, ale pewnie spotkanie nadrobimy. Za to ukołysały nas winkle pod Červeną Vodą.

Piękna, szeroka droga o idealnie równej nawierzchni! Jak to jest, że Czesi potrafią a my nie  :( Nawet malowanie psów odbywało się na tyle dyskretnie, że nie przeszkadzało w jeździe. Rozanieleni trasą dotarliśmy do Šumperka. Już się ryzował wizja wymoczenia tyłka w jacuzzi i basenach hotelowych, wychylenia szklaneczki czeskiego piwa, nabrania sił na spotkanie z Pradziadem, atu... rozczarowanie... Niby jestem gościem hotelowym, mam zapłacone, mam oczekiwania, a tu tekst basen zarezerwowany możemy przyjść po 20.00. Momencik po 20.00 to ja zamierzam napój bogów kosztować na hotelowym tarasie. Niestety minus dla hotelu i to duży :( Nadrobili co prawda kolacją, ale niesmak niemożliwości wymoczenia zbolałych ogonków pozostał.
 

Namówieni przez Brata postanowiliśmy skoczyć na tą górkę. Podobno piękne widoki, droga, przeżycia. No faktycznie przeżycie ciekawe zważywszy, że część drogi usłana dziurami jak dobry szwajcarski ser. No nieco mnie rozczarowali Czesi tymi odcinaki tortur ogona. I to 2 razy trzeba było przelatywać przez odcinek męki pańskiej. Tyłek bolał. Trudno. Nie zawsze będzie na drodze wstążeczka jak pod Červeną Vodą. Na Pradzada prowadzi droga, która jest:
  a. płatna /motocykl 100 koron, płatne na górnym parkingu/,
  b. otwierana na wjazd o pełnej godzinie przez pół godziny,
  c. zjeżdżać można przez pół godziny co godzinę.

Na sam szczyt niestety trzeba tuptać z buta. Jak tu tuptać w górach w moich pięknych oficerkach, kowbojkach, odziani w skóry przy ponad 30 stopniowym upale. Na 100% znaleźlibyśmy się na jakimś bekowym portalu o wariatach na szlakach w towarzystwie japonek na Giewoncie. Co prawda można na szczyt podjechać jak się jest gościem hotelowym. Niestety nie byliśmy.

Po zjeździe z Pradziada czekała na nas mała niespodzianka :) Spotkać Brata pod szlabanem bezcenne :) No dobra wiem, że mi niedowierzacie... Tak umówiliśmy się tam na szybkie dwa słowa i każde w swoją stronę :) Ale jednak to fajne jest.
Żegnając Pradziada, zostawiając go tam gdzie przez wieki stał, znowu drogą przez mękę wróciliśmy już na szlak do domu by przez Racibórz, Rybnik, Mikołów zakołować do Mysłowic.

Weekend się skończył... Szkoda, bo obfitował z niesamowite przeżycia. Jedno jest pewne - tam jeszcze wrócimy :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz