To było mój pierwszy w życiu zlot motocyklowy obserwowany z poziomu uczestnika, a nie tylko obserwatora. Byłam obserwowana i obserwowałam - taki paradoks ;) Trasa z Jastrzębia do Tychów wydawała się pusta i spokojna, ale w okolicy Tychów nagromadzenie jednośladów zdecydowanie wzrosło. Z prawej, lewej co chwila dołączali się motocykliści by dotrzeć planowo na Mąkowiec pod Kościół Ojca Pio, skąd całym stadem mieliśmy przemknąć w huczącym korowodzie do Kościoła MB Królowej Aniołów na Wilkowyjach. Cała ulica Przepiórek aż do numeru 50 była przygotowana na chmarę jednokołowców - tutaj też ustawialiśmy się w szyku do parady aby dać uciechę okolicznemu tłumowi i mieszkańcom Tychów. O ile na początku parada rozkręcała się wzorowo, stado z samcem alfa na przedzie odpalało maszyny czuło się wszechobecne drgania cząstek powietrza i ziemi. Słońce, wiatr huk setek wydechów maści wszelakiej, zapach spalin, dobry humor i.... ruszamy. Parafrazując słowa poety "...najpierw powoli jak żółw ociężale, ruszyły maszyny po drodze ospale...". A potem miało być już tylko lepiej.
Pamiętam kiedy byłam obserwatorem parad takie stado zawsze prowadziła i zamykała policja, a skrzyżowania, które mijała były na moment zblokowane. Niestety z przykrością muszę stwierdzić, że z tak licznej grupy porobiły się mniejsze stadka z samozwańczymi przywódcami, którzy próbowali najlepiej jak potrafili doprowadzić watahę na miejsce docelowe. Powiem tak - nie czułam się tak zagrożona od dawna. Żadnych drogowskazów, choćby kokardek na płotach, chorągiewek. Światła, skrzyżowania, ruch na drodze, trolejbusy poszatkowały nas jak rolnik kapustę. Nikt nie panował nad tym co dzieje się na drodze. Szacunek dla kierowców, którzy rozmieli naszą bezradność i zagubienie i mimo pierwszeństwa puszczali nas przodem. Szkoda, że tak wyszło, bo parada w całości byłaby naprawdę niezłą atrakcją dla mieszkańców i zamknięcie ulic na 10-15 minut nikomu by nie zaszkodziło, a i bezpieczeństwo byłoby większe. Niestety tylko część motocyklistów, ta która była w pierwszej części parady, mogła się pokazać mieszkańcom w szyku i nie siała zagrożenia, a dużo więcej nas zostało samym sobie. Po rejsie turystyczno - krajoznawczym po Tychach dotarliśmy na miejsce.
Wszędzie motocykle, wszelkiej maści, kolorów, form, zdobień. Kościół. Już pełny. Mszę celebrowali księża motocykliści. Powiem tak - nigdy wcześniej nie czułam się tak bosko w kościele na mszy. Czułam jedność, wiarę i wewnętrzne uspokojenie. Czułam, że ktoś mówi do mnie, daje mi otuchę, której tak ostatnio w kościele brakuje. Czułam, że modli się za mnie. Dlaczego inne msze nie mogą być tak ciepłe, życzliwe, spokojne, niekrzykliwe? No właśnie nie wiem. Jestem wdzięczna za słowa, które tam usłyszałam, za ludzi z którymi tam byłam. Łączyło nas to samo - pasja. Nikt nie wyrzucał ludzi tylko dlatego, że ma podarte spodnie, koszulkę z czachami czy skórzane kamizelki /uwierzcie mi, że ksiądz za to kiedyś wyrzucił z mszy parafianina/. Stojąc tam pomiędzy miłośnikiem HD a Hondy zapominałam o całym zajściu z trudnościami dojazdu. Byłam tu gdzie być chciałam wśród osób, które w domu zostawiły aktówki, garnitury, sukienki, żakiety, kitle, mundury, kombinezony, problemy z pracy, nieodrobione lekcje, problemy z pryszczami, rachunki... Wszyscy byliśmy równi nie tylko przed Bogiem, ale i przed sobą. Wyciszenie... tak to chyba najlepsze określenie mojego stanu.
Prosto z mszy droga prowadziła na "zaplecze" kościoła na ucztę dla ciała - mówcie co chcecie grochówka wojskowa choćby nie wiem co smakuje zawsze! Chwała kucharkom :) Żeby nie było spotkanie na "zapleczu" nie było tylko i wyłącznie napychaniem żołądków. Księża Motocykliści służyli poradą duchową, a policja roztrząsała zakamarki kodeksu ruchu drogowego. Szczęście się nawet uśmiechnęło i mój grochówkowy kupon został nagrodzony /coś mi się szczęści ostatnio i wygrywam w różnych konkursach - czas puścić totka/. Mieliśmy też okazję zobaczyć jak zachowuje się człowiek pod wpływem alkoholu, nie że piliśmy do nieprzytomności, ale za sprawą alkogogli symulujących upojenie. No powiem, że było śmiesznie.
Wisienką na torcie był koncert Need for Strings. Wirtuozki smyczków jak o sobie mówią "Kiedyś grałyśmy menuety, sonatinki i partity, teraz nastała era Heavy Metalu. Dziś dziewczynki są zbuntowane i pokazują pazury. Czy jesteśmy grzeczne??? Zawsze......ale nie na scenie!!!" pokazały co można wyczarować z końskiego włosia. Niesamowite aranżacje znanych rockowych, heavy metalowych, klasycznych utworów - od Vivaldiego po AC/DC. Polecam każdemu. Koncert odbywał się w kościele, miał ostre rockowe podejście do tematu i był przeznaczony dla specyficznej grupy, co stworzyło jeszcze większą więź człowiek-kościół. Kto powiedział, że kościół musi być pompatyczny, groźny, krzyczący, a niektórzy księża tak obrazowo mówiący o piekle jakby tam się wychowali. Nie! Ten zlot pokazał, że kościół jest dla ludzi, można się modlić, śmiać, śpiewać i grać. Bóg wcale nie wypędza ze swoich świątyń skandujących "Highway to Hell". Bo wszystko jest dla ludzi.
Niestety nie mogliśmy zostać do końca zlotu bo przed nami została jeszcze trasa do Szczyrku i zasłużony relaks po trudnym tygodniu pracy, a potem dalej, ale... o tym później.
Lewa w Górę i do zobaczenia.
na rozpoczęciu nas nie było ale prowadzenie rockowej parady na plaże w Paprocanach pierwsza klasa. Obyło się bez policji a organizatorzy mniej czy bardziej legalnie zatrzymali na chwilę ruch. Przejazd swobodny, bez gonienia i bez gotowania moto. Szacuneczek :)
OdpowiedzUsuń